Wróciłam z cmentarza.
Największy w Lublinie i chyba po tej stronie Wisły. Majdanek.
Idąc odwiedzić koleżankę z pracy (brak mi Jej) mogłam zakupić sobie znicz, chryzantemę, wianuszek jakiś...
I co w tym dziwnego? Właściwie nic.
Ale mogłam też zakupić beret z antenką lub cekinami, drewniane korale, płytę z Bułecką, który (jak i my wszyscy zapewne) "Pójdzie boso, pójdzie boso, pójdzie booooooosoooooo...", chustkę arafatkę w różnych kolorach, wiatraczek, żelowego pająka nie do jedzenia, ale jak się go rozkręci, to zaświeci, szczypki (te do jedzenia), pańską skórkę (też do jedzenia), kanapkę ze smalcem ze skwarkami i kiszonym ogórkiem.
Pewnie coś jeszcze, bo alejka długa a ja zaparkowałam przy samej bramie na miejscu dla inwalidy, więc możliwości komercyjne ograniczone, jak rozumiecie.
Szokujące?
Ale to popyt nakręca podaż, czyż nie?
A może miał rację ten mongolski karierowicz z tefałenu mówiąc "Wesołych Świąt"?
Ech, stara już jestem i marudna...